Udało się. Nareszcie pojechaliśmy do Rumunii. Wyprawa do kraju Draculi planowana była już od kilku lat, ale zawsze coś przesuwało ją na dalszy plan. Już myśleliśmy, że Rumunia nie jest nam pisana, okazało się jednak inaczej.
W tym roku szczegóły i plan wyjazdu zaczęliśmy ustalać dopiero w maju, co wcześniej było nie do pomyślenia. Zaplanowaliśmy wyjazd na czerwiec (jak to mamy w zwyczaju), a dokładnie na drugą połowę czerwca, mając nadzieję, że dwie najważniejsze trasy w Rumunii będą już otwarte. Bojąc się, że będzie problem z noclegami pod dachem dla tak licznej grupy (było więcej chętnych na wyjazd niż zawsze) zadecydowaliśmy zabrać z sobą namioty. W trakcie podróży okazało się, że niepotrzebnie, ale człowiek „przezorny zawsze ubezpieczony”.
Wyjechaliśmy w piątek rano, 18 czerwca. Plan był taki, że nocujemy na Słowacji, a w sobotę jesteśmy już w Rumunii. Zatem przed nami był ciężki dzień, mieliśmy do pokonania ponad 700 km.
Frekwencja wyjazdowa dopisała, pojechaliśmy w osiem osób. Sześciu z nas jechało motocyklami, a dwie osoby (ze względu na stan zdrowia jednej z nich) busem z motocyklami na pace. Pojechali oni bezpośrednio do Rumunii, gdzie na kampingu wyładowali motocykle i w sobotę – już na dwóch kółkach – dołączyli do naszej grupy.
Polskę, a właściwie jej odcinek autostradowy przejechaliśmy szybko, dalej już było gorzej. Dobrze, że pogoda dopisywała. Jednak, gdy tylko przekroczyliśmy granicę z Słowacją zaczęło padać i ostatnie 100km jechaliśmy w deszczu. Na kamping Route E58 w Koszycach dojechaliśmy wieczorem. Postanowiliśmy nie rozbijać w deszczu namiotów, tylko wynająć domek. Na szczęście były wolne. Przy piwku, zmęczeni zakończyliśmy pierwszy dzień wyprawy.
Wesoły cmentarz i … deszcz
Poranek napawał nas optymizmem. Świeciło słonko czyli zapowiadało się milusio. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kierunek Węgry, a później Rumunia. Nasz optymistyczny nastrój bardzo szybko minął. Nie przejechaliśmy nawet 50 km i zaczęło padać i to na tyle mocno, że założyliśmy przeciwdeszczówki. Gdy dojechaliśmy do granicy węgiersko-rumuńskiej na szczęście przestało padać. Piszę na szczęście, bo na granicy była kolejka do odprawy jak w latach 90. Mimo, że Węgry i Rumunia są w UE to trzepali wszystkich po kolei, wszyscy stali grzecznie w kolejce i czekali na swoją kolej. Po dwóch godzinach czekania zostaliśmy odprawieni i mogliśmy ruszyć dalej. Na granicy, po stronie rumuńskiej oczekiwali nas nasi dwaj towarzysze.
Przez bezsensowną odprawę na granicy straciliśmy dwie godziny z naszego cennego czasu. Po przekroczeniu granicy okazało się jednak, że strata jest trzy godzinna – zapomnieliśmy o różnicy czasowej z Rumunią. Zatem nasze szanse, aby zobaczyć wszystko co mieliśmy zaplanowane na ten dzień były coraz mniejsze. Szybkie tankowanie i jazda. Byłoby fajnie, ale znowu zaczął padać deszcz. Musieliśmy ponownie ubrać się w „kondonki”. Dojeżdżając do Sapanty przestało padać. Pogoda dała nam szanse zwiedzić „Wesoły Cmentarz”na sucho 🙂 .
Unikalne kolorowe, drewniane nagrobki, na których wyrzeźbione są scenki z życia pochowanych tam mieszkańców wioski, często opatrzone dowcipnymi wierszykami mówiącymi o zmarłych lub przyczynach, z powodu których rozstali się z życiem – tak właśnie wygląda Wesoły Cmentarz w Rumunii.
Wesoły Cmentarz (rum. Cimitirul Vesel) znajduje się we wsi Săpânţa, w okręgu Marmarosz, niedaleko granicy z Ukrainą. Jego pomysłodawcą i twórcą pierwszych „wesołych” nagrobków był miejscowy cieśla – Stan Ion Pătraş, który zaczął rzeźbić je w takiej formie w 1935 r. Kontynuatorem jego dzieła jest Dumitru Pop Tincu.
Wszystkie nagrobki znajdujące się na cmentarzu utrzymane są w podobnym stylu. Krzyże nagrobne malowane są w jasnoniebieskim kolorze zwanym jako błękit Sapanty (rum. albastru din Săpânța). Każdy z nagrobków ma wyrzeźbioną i malowaną scenę z życia zmarłego, która przybliży nam jego pracę lub zawód. Na nagrobku znajduje się także epitafium, w którym zmarły w sposób sarkastyczny, a zarazem humorystyczny opowiada o sobie, o swoim życiu, wykonywanej pracy, o tym ile miał lat, kiedy zmarł i w jakich okolicznościach.
Wesoły cmentarz jest jedną z większych atrakcji turystycznych Rumunii. W 1999 roku został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Aby wejść na cmentarz należy kupić bilet wstępu. Cena biletu 10 RON dla osoby dorosłej. Cmentarz możemy zwiedzać w godz. 8-20.
Przed cmentarzem można kupić sobie pamiątki, wyroby lokalne 😀 i coś zjeść. My skorzystaliśmy z oststniej możliwości i wstąpiliśmy do restauracji na obiad. Po obiedzie ruszyliśmy dalej, gdyż mieliśmy w planach jeszcze odwiedzić dwa miejsca: klasztor z końca XIV wieku – Monaster Bârsana oraz Dom Męczenników Moisei (Martyrs’ House of Moisei). Natura postarała się jednak abyśmy żadnego z tych miejsc nie zobaczyli. Rozpadało się na maksa. Ze względu na naszą liczną grupę jechaliśmy bardzo ostrożnie, co wpłynęło na czas przejazdu. Przemoczeni i zmarznięci postanowiliśmy zrezygnować z zwiedzania i pojechaliśmy bezpośrednio do Borsy, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg – całą willę. Na miejscu przywitała nas sympatyczna właścicielka wraz z mężem i butelką palinki własnej roboty 🙂 .
Poniżej zdjęcie Monaster Bârsana zaczerpnięte z internetu. Mam nadzieję, że zachęci Was do odwiedzenia zespołu klasztornego.
Monastyr Voronet, Wąwóz Bicaz i … znowu deszcz
Kolejny poranek już nie był tak optymistyczny jak poprzedni – od rana padało. Właścicielka willi, też nie podtrzymywała nas na duchu. Twierdziła, że będzie cały czas padać. I padało, z małymi przerwami.
Z Bran wyruszyliśmy w kierunku miejscowości Voronet, gdzie znajduje się obronny monastyr z malowaną cerkwią pod wezwaniem św. Jerzego. Klasztor Voronet udało się nam zwiedzić w „okienku pogodowym” czyli prawie nie padało.
Monastyr Voronet to chyba najbardziej znana i odwiedzana malowana cerkiew w Rumunii. Klasztor ufundował w 1488 roku władca Stefan Wielki i podobno został on wybudowany w trzy miesiące i trzy dni (od 26 maja do 14 września). Cerkiew zachwyca pięknymi malowidłami zewnętrznymi jak i wewnętrznymi. Przedstawiają one: sąd ostateczny, sceny zwiastowania, narodzenie Jezusa, ostatnią wieczerzę i mękę pańską. Charakterystycznym kolorem Monastyru Voronet jest niebieski zwany woronieckim błękitem. Symbolem klasztoru jest zajmująca całą zachodnią ścianę ikona Sądu Ostatecznego. Sceny sądu ułożone są „piętrowo”, w rejestry i należy je czytać od góry do dołu. Cerkiew Voronet wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Ze względu na dużą ilość odwiedzających, miejsce stało się typowo komercyjne. Wstęp i parking jest płatny (nawet dla motocykli), a pod klasztorem funkcjonuje wielki bazar z dewocjonaliami, pamiątkami, rękodziełem ludowym i kuchnią lokalną.
Po skosztowaniu kuchni lokalnej ruszyliśmy dalej. Mimo, że pogoda była w kratkę, droga była bardzo przyjemna. Były zakręty, piękne widoki, aż dojechaliśmy do punktu kulminacyjnego tego dnia – Wąwozu Bicaz.
Wąwóz zrobił na nas ogromne wrażenie. Droga przez wąwóz biegnie wzdłuż strumienia, jest wąska i kręta. Wjeżdżając w niego można poczuć się nieco klaustrofobicznie. Mamy uczucie, że skały napierają ze wszystkich stron i zaraz nas zmiażdżą. Jednak w tym przypadku, warto tego doznać. Przejechaliśmy wąwóz powoli napawając się widokiem.
Gdy opuszczaliśmy wąwóz Bicaz na niebie pojawiły się czarne chmury, jednak patrząc na nasze zadowolone twarze nie miało to dla nas już większego znaczenia.
Do Hotelu Filo w miejscowości Gheorgheni dojechaliśmy w ostatniej chwili. Zdążyliśmy się zameldować, rozpakować motocykle i spadł ulewny deszcz. Była to największy opad deszczu w ciągu tych trzech dni naszej wyprawy i jak się okazało ostatni, no prawie ostatni.
Czwartego dnia naszej wyprawy pogoda się poprawiła – przestało padać, zrobiło się ciepło i słonecznie. Do tego plan dnia zapowiadał się bardzo ciekawie, więc humor nam dopisywał.
Z Gheorgheni ruszyliśmy w kierunku Sighisoara. Jadąc przyjemnymi serpentynami, po drodze mijamy kamieniołom Suseni z niesamowitym widokiem. W kamieniołomie eksploatowany jest andezyt z piroksenem. Znajduje się tutaj skała, pochodzenia wulkanicznego utworzona po erupcji wulkanu Ciumani – Fierastraie, w górach Gurghiu. Złoże andezytu powstały w wyniku konsolidacji wypływów lawy z krateru wulkanu, który płynął po południowo-wschodnim stoku i gromadził się poniżej. Po minięciu kamieniołomu musieliśmy uważać na drogę, gdyż zalegało na niej dużo piachu – pozostałości po jeżdżących z kamieniołomu wywrotkach.
Sighișoara- klejnot Transylwanii
Dojechaliśmy do Sighisoara, chyba najpiękniejszego miasta Transylwanii. Jest to niewielkie miasteczko, które zachwyca swoim urokiem i niesamowitym klimatem. Znajduje się tutaj średniowieczna starówka, otoczona murami i basztami, która została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasteczku, nutkę tajemniczości dodaje również legenda o księciu Drakuli, którego pierwowzór – Wlad III Palownik pochodził z Sighisoara.
Średniowieczna starówka jest naprawdę przepiękna. Ulice wyłożone są kostką brukową, a kolorowe kamienice sprawiają, że czujemy się jak w bajce. W jej centrum znajduje się XIV-wieczna Wieża Zegarowa, która jest symbolem Sighisoary. Zwiedzając dalej starówkę trafiamy na drewniane schody, które prowadzą na Wzgórze Szkolne. Na wzgórzu istniała bowiem najstarsza szkoła w mieście z 1619 roku, a „Szkolne schody” bo tak są zwane (powstały w 1642 roku) miały zapewnić uczniom i ich nauczycielom bezpieczne do niej dotarcie, chroniąc również przed niedogodnymi warunkami pogodowymi. Z początku schody liczyły 300 stopni, obecnie zostało ich 176. Na szczycie „Szkolnych schodów” znajduje się Teoretyczne Liceum im. Josepha Haltricha. Z liceum sąsiaduje Kościół na Wzgórzu obok którego znajduje się cmentarz z grobami niemieckich mieszkańców Sighisoary. Zwiedzeniu starówki w Sighisoarze zakończyliśmy w jednym z licznych w tym miejscu ogródków z kawiarenką. Więcej o Sighisoarze znajdziecie tutaj.
Z Sighisoary ruszyliśmy w kierunku Bunesti. Tam zjechaliśmy z głównej drogi, by po 8 kilometrach dojechać do Viscri – małej wioski liczącej nie więcej niż 500 mieszkańców – w której skrywa się chyba najbardziej malowniczy kościół obronny w Transylwanii. Droga dojazdowa do kościoła wysypana jest drobnymi kamieniami, więc należy uważać. Motocykle „pływają” na kamyczkach jak się patrzy.
Za wstęp na teren twierdzy zapłaciliśmy 12 RON od osoby, ale było warto. Kościół i fortyfikacja zrobiła na nas duże wrażenie, nie mówiąc już o otaczającym ją krajobrazie. Cudowne łąki otoczone dzikimi lasami, które można podziwiać z głównej baszty kościoła. Na terenie cytadeli znajduje się bardzo ciekawe muzeum (my dodatkowo załapaliśmy się na wystawę ceramiki). Należy również wspomnieć, że kościół Viscri jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Opuszczamy Viscri. Jedziemy dalej w kierunku Bran. Po drodze mijamy miejscowość Rupea. Już z daleka rzuca się nam w oczy wielka forteca, która góruje nad miastem. Wjeżdżamy na parking pod fortecą, aby na własne oczy zobaczyć jak jest duża. No, jest duża. Jako, że nie jesteśmy fanami zamków, pałaców, fortec itp. i dodatkowo czas nas naglił nie zwiedzamy jej. Robimy parę fotek z zewnątrz i jedziemy dalej. W planie mieliśmy jeszcze zwiedzić Kościół Warowny w Prejmer, ale z przyczyn powyższych nie udało się. Może Wam się uda. Do miejsca noclegowego Casa Centiu w Bran dojechaliśmy pod wieczór, zjedliśmy obiado-kolacje, wypiliśmy piwko i poszliśmy spać.
Zamek Bran – marketingowy majstersztyk
Było by dużym nietaktem, być w Rumunii i nie zobaczyć osławionego zamku w Bran. Zatem po śniadaniu pojechaliśmy pod zamek.
Zamek Bran – średniowieczny zamek w Branie w Siedmiogrodzie (Rumunia). Wzniesiony na pograniczu z Wołoszczyzną był ważnym punktem obronnym. Od 1920 pełnił funkcję rezydencji letniej królowej Rumunii Marii. Zamek Bran dzięki powieści gotyckiej Drakula autorstwa irlandzkiego pisarza Brama Stokera uchodzi za siedzibę wampira Drakuli. Jednak prawdopodobny pierwowzór tej postaci, Wład Palownik, nigdy w nim nie mieszkał. Prawdziwą siedzibą Włada był bowiem Zamek Poenari.
Mimo, że była wczesna godzina, ledwo udało się nam znaleźć miejsce parkingowe. Dopiero co otworzyli bramy zamku, a ludzi było co nie miara. Wszyscy chcieli zobaczyć zamek słynnego Drakuli.
Jak już wcześniej wspomniałem, nie jesteśmy zwolennikami zwiedzania zamków od wewnątrz. Osobiście uważam, że większość zamków ma więcej do zaoferowania na zewnątrz niż wewnątrz. Dlatego, też postanowiliśmy nie wchodzić do środka tylko obejść zamek i porobić trochę fotek. Nie udało się. Okazało się, że należy postać w kolejce i kupić bilet wejściowy na zamek w cenie tylko 60 RON. Cóż. Pozostało nam tylko porobić fotki z oddali.
Nie wiem co sądzić o Zamku Bran, z daleka prezentuje się okazale. Pewne jest to, że owa atrakcja nastawiona jest wyłącznie na turystów, na dużą ilość turystów. Pod zamkiem znajduje się bazar, gdzie można kupić różnego rodzaju pamiątki z „Chin” 😀 . Wielkie brawa dla marketingowców, którzy odwalili kawał dobrej roboty.
Jedziemy dalej, kolej na Sinaia – mamy tam zobaczyć Monastyr Sinaia oraz sławny zamek Peles. Po drodze, w miejscowości Busteni zatrzymujemy się przy Zamku Cantacuzino. Zamek powinien być znany fanom serialu Netflixa „Wednesday”, gdyż jego zewnętrzna część całkowicie została przekształcona w serialową Akademię Nevermore. Na poczet serialu wygląd zamku został zmieniony komputerowo i za pomocą efektów specjalnych. Wejście na dziedziniec zamku kosztuje 20 RON i podobno warto zapłacić.
Dojechaliśmy do miejscowości Sinaia, a dokładnie pod prawosławny Monastyr Sinaia. Zaparkowaliśmy motocykle i poszliśmy zwiedzać klasztor.
Świątynia została wybudowana w latach 1690-1695 z inicjatywy Michała Cantacuzino i nazwany na cześć Klasztoru Świętej Katarzyny na górze Synaj, w Egipcie. Z początku klasztor ten miał pełnić jedynie funkcję pustelni z kilkoma celami dla mnichów, jednak w kolejnych wiekach monastyr był wielokrotnie rozbudowywany i przebudowywany. W połowie XIX wieku na polecenie hospodara Gheorghe Bibescu na terenie kompleksu wzniesiona została duża cerkiew. Budowla ta utrzymana jest w klasycznym bizantyńskim stylu i wieńczy ją majestatyczna kopuła z dwiema wieżami dzwonniczymi. Wewnątrz świątyni podziwiać możemy XVII wieczny freski wykonane przez słynnego Parvu Mutu. Na terenie klasztoru znajduje się także muzeum w którym znajduje się pochodzący z 1688 roku pierwszy wydrukowany w Rumunii egzemplarz Biblii.
Kolejnym punktem zwiedzania Sinaia miał być imponujący zamek Peles. Jak zapewne zauważyliście napisałem „miał być”. Osiem osób, prawie każdy posiada nawigację, a wystarczyła jedna zamknięta ulica, aby ominąć zamek, który znajdował się od nas o rzut przysłowiowym beretem. Do dzisiaj bierze mnie „szczawnica”, gdy o tym pomyślę. Zastanawiam się ostatnio czy coś z naszą grupą jest nie tak. To nie jest pierwszy raz, gdy omija nas coś co mamy zaplanowane i chcemy zobaczyć.
Poniżej zamieszczam zdjęcie Zamku Peles zaczerpnięte z internetu, abyście mogli zobaczyć co nas ominęło.
Opuszczamy Sinaia. Kierujemy się na drogę DN71, która serpentynami prowadzi nas do drogi DJ713, będącej początkiem trasy widokowej zwanej Transbucegi.
Transbucegi i off road
Transbucegi jest trzecią co do wysokości drogą w Rumunii po Transalpinie i Transfogaraskiej. Przebiega ona przez jedno z najwyższych pasm górskich w Rumunii – Bucegi. Trasą dojedziemy w pobliże Babeli i Sfinksa, oraz do malowniczego sztucznego jeziora Bolboci,. Transbucegi do niedawna była drogą szutrową. Obecnie droga jest całkowicie wyasfaltowana (w 2013 roku została oddana do użytku) i można nią ze spokojem przejechać. Trasa uznawana jest za jedną z najbardziej malowniczych tras widokowych w Rumunii.
Transbucegi przejechaliśmy do połowy, nasz plan nie zakładał jechać dalej (naprawimy to następnym razem). Zatem w połowie drogi odbijamy w lewo w drogę nr 714 i … Co jest?! Gdzie asfalt? Chyba tutejszy „sołtys” go zwinął. Droga numerowana, lokalna bez asfaltu, ale jazda! Pytanie. Jedziemy czy nie? Pytamy się przejeżdżających samochodem turystów czy droga przejezdna. Mówią, że tak. Obawy jednak są. Czy damy radę przejechać drogę motocyklami? Najwięcej miał ich nasz kolega jadący Harleyem Davidson i jak się później okazało jego obawy były w pełni słuszne. Decyzja – jedziemy.
No i mamy swój off-road. Przez ok. 20 km jechaliśmy przez las, zakrętami, po kamieniach, dziurach, w zajeb….. błocie. Daliśmy radę. Nawet Harley Davidson okazał się niezłym motocyklem enduro:) . Nasza przygoda off-road sprawiła nam wszystkim dużo radochy, no prawie wszystkim.
Z drogi „terenowej” wyjechaliśmy w pobliżu małej wioski Glod, w której mieszkał bohater filmu „Borat”. Wioska nie zrobiła na nas wrażenia, jak inne wioski lub miejscowości, które wcześniej mijaliśmy. Rzeka, która tam przepływa wyglądała jak jakieś gratowisko: pralki, lodówki i innego rodzaju odpady. Nie ciekawy widok.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do zatłoczonego Bukaresztu – stolicy Rumunii. Zameldowaliśmy się na kwaterze, przebraliśmy w cywilne ciuchy, zamówiliśmy Ubera i ruszyliśmy na wieczorny podbój Bukaresztu.
Trafiliśmy na Stare Miasto. Mimo, że był środek tygodnia knajpki były pełne ludzi. Wypiliśmy piwko w jednej z nich i poszliśmy na nocne zwiedzanie. Udało się nam zobaczyć: pomnik Carola I, Pałac Królewski, Ateneum Rumuńskie, Teatr Odeon, no i oczywiście Pałac Ludowy. Będąc pod Parlamentem natrafiliśmy na spotkanie zmotoryzowanej młodzieży Bukaresztu. Parking pod parlamentem był pełen aut i motocykli.
Wracaliśmy na pokoje Uberem. Przejażdżka ta dostarczyła nam na koniec dnia „ekstremalnych przeżyć” 🙂 . W trakcie dotychczas przejechanych kilometrów zorientowaliśmy się, że Rumunii za bardzo nie przestrzegają przepisów ruchu drogowego i lubią przekraczać prędkość. Ale to co wyprawiał kierowca Ubera, brak słów. Czuł się chyba jak bohater „Szybkich i Wściekłych. Nie istniały dla niego pasy ruchu, światła itp. Nie którzy z nas prawie wyrwali uchwyty nad drzwiami 🙂 . Na szczęście dojechaliśmy na kwatery cali i zdrowi.
Transfogaraska i … niedźwiedzie
Szósty dzień naszej wyprawy był najbardziej oczekiwanym przez nas dniem. Właśnie tego dnia mieliśmy przejechać słynną drogą Transfogaraską. Gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, Transfogaraska była zamknięta, a oficjalny termin jej otwarcia zaplanowany był dopiero na 1 lipca czyli za 7 dni. Chcąc wiedzieć na czym stoimy, z samego rana ruszyliśmy w kierunku Transfogaraskiej. Pogoda dopisywała. Gdy dojechaliśmy do podnóża trasy, ukazała się nam tablica na widok której pojawił się nam banan na twarzy. Tablica mówiła: Od dzisiaj Transfogaraska otwarta. Była to najlepsza informacja jaką mogliśmy tego dnia otrzymać. Jesteśmy „w czepku” urodzeni.
O samej trasie Transfogaraskiej, kiedy została wybudowana, przez kogo i po co nie będę się rozpisywał. Informacji na ten temat w internecie jest mnóstwo.
Z uśmiechem na ustach wjeżdżamy na Transfogaraską. Z dołu widzimy ruiny zamku Poenari, prawdziwej siedziby Wlada Palownika (Drakuli). Mieliśmy je zwiedzić, ale w euforii przeoczyliśmy zjazd do ruin. Fakt ten dotarł do nas po przejechaniu ok. 30 km 🙂 .
Już na początku trasy, która prowadzi przyjemnymi zakrętami przez las zostaliśmy przywitani przez jego lokalnych mieszkańców – niedźwiedzie. Leżały sobie na drodze lub poboczu obserwując co się dzieje. Takich miłych spotkań nim dojechaliśmy na szczyt mieliśmy sześć, no może siedem.
Tutaj należy przypomnieć, że dziki niedźwiedź to nie jest grzeczny miś Puchatek, który poczęstuje nas miodzikiem i spotkanie z nim może być bardzo interesującym doświadczaniem, ale i niebezpiecznym. Zapominają o tym kierowcy samochodów (motocykliści również), którzy zatrzymują się np. na zakręcie przy miłym misiu lub misiach i schowani w swojej puszce pstrykają foty. A my na motocyklach stoimy za nimi, metr od niedźwiedzicy z młodymi (tak było w naszym wypadku), mając „serce w gardle” i żadnej możliwości ucieczki. Z opowieści usłyszanych w trakcie wyprawy wynika, że często dochodzi do sytuacji, gdzie niedźwiedź zbliża się do motocykla i dobiera się do sakw. Nie wiem czy byłoby to miłe doświadczenie.
Dojeżdżamy do gigantycznej tamy na jeziorze Vidraru, pstryk, pstryk parę fotek i jazda dalej. Następnie przejazd przez najdłuższy tunel w Rumunii i wjeżdżamy na szczyt. Tam ukazał się nam widok na najbardziej znany odcinek trasy Transfogaraskiej. Przepiękny widok. Dalej droga wiedzie górską doliną z dużą ilością zakrętów.
Będąc pod dużym wrażeniem trasy Transfogaraskiej udajemy się w kierunku miejscowości Sybin, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Dojechaliśmy do naszego pensjonatu Casa 193, zameldowaliśmy się, odświeżyliśmy i ruszyliśmy na miasto.
Na początku naszej wycieczki po mieście trafiliśmy na tzw. Duży Rynek (Piate Mare), przez który przewijała się ogromna ilość turystów i lokalsów. Ogródki pubów i kawiarenek były pełne ludzi. Tutaj należy wspomnieć, że Sybin jest jednym z niewielu miast, które może pochwalić się posiadaniem dwóch rynków.
Na Dużym Rynku góruję budynek Ratusza obok którego znajduję się Muzeum Brukenthala – habsburskiego gubernatora Siedmiogrodu, który pierwsze kolekcje eksponatów zaczął kompletować około 1790 roku.
Kamienice, otaczające rynek posiadają charakterystyczne okiennice, z których słynie Sybin. Nazywane są one „oczami miasta”, gdyż do złudzenia przypominają przymrużone oczy. Spacerując po rynku można poczuć się podglądanym. Dachy na nas patrzą.
Szpiegowani przez budynki zaczęliśmy szukać restauracji, która serwuje narodową kuchnię rumuńską. Wybraliśmy „La Arhive” i był to bardzo dobry wybór.
Gdy już „mogliśmy z głodnym porozmawiać” poszliśmy na tzw. Mały Rynek (Piata Mica) i Most Kłamców.
Most Kłamców jest pierwszym wykonanym z żeliwa mostem w Rumunii i łączy Mały Rynek z placem na którym mieści się Katedra Ewangelicka. Z mostem związanych jest kilka miejskich legend. Jedna z nich powiada, że most się zawali jeżeli przejdzie po nim kłamca. Most do dzisiaj się dobrze trzyma 🙂 .
Transalpina, wyjątkowa trasa w Ruminii
Następny dzień zapowiadał się bardzo ciekawie. Przed nami przejazd Transalpiną, najwyżej położoną drogą Rumunii.
Nim wyjechaliśmy z Sybiu (Sybin) zmodyfikowaliśmy trochę naszą wcześniejszą trasę. Postanowiliśmy jechać bezpośrednio do pensjonatu, a dopiero stamtąd już bez bagaży wyruszyć na Transalpine. W szczególności, że pensjonat/hotel Vila GE, który wybraliśmy znajduję się w miejscowości Sebes przy drodze 67C czyli Transalpinie. Zatem mieliśmy bardzo dobry punkt wypadowy.
Po drodze do hotelu – pamiętając, że na Transalpinie nie ma stacji paliw – zatrzymaliśmy się, aby zatankować. Na postoju okazało się, że jeden z naszych motocykli nie wytrzymał wcześniejszego off-roadu (i nie był to Harley 🙂 ). Pękł łącznik węża chłodnicy i wyciekał płyn. Nie zostało nam nic innego jak dolać płynu i dojechać do hotelu. Po zakwaterowaniu się w pensjonacie, część z nas ruszyła na podbój Transalpiny, a inni…no cóż naprawiali motocykl.
Droga 67C potocznie zwana Transalpiną łączy miasto Novaci (inne źródła podają wieś Ciocadia), z Sebes w Transylwanii. Liczy ona 148 km długości i jak już wcześniej pisałem jest najwyżej położoną drogą kołową Rumunii. Na przełęczy Urdele osiąga ona wysokość 2145 m n.p.m. Oprócz przełęczy Urdele, Transalpina przecina również dwie inne przełęcze – Tărtărău (1665 m n.p.m.) i Florile Albe („Białe Kwiaty”).
Transalpina jest zajefajną trasą i to pod dwoma aspektami: widokowym i motocyklowym. Byliśmy w tak dobrej sytuacji, że mogliśmy przejechać trasę w obu kierunkach i sprawdzić oba aspekty. Postanowiliśmy, że jadąc w jedną stronę będziemy cieszyć się zakrętami, a wracając krajobrazem i widokami.
Jadąc wśród drzew i jezior ciesząc się zakrętami, pierwszy odcinek Transalpiny (do skrzyżowania z drogą 7A) pokonaliśmy dość szybko. Przy jeziorze Oasa zrobiliśmy krótki postój, aby zakupić magnesik na lodówkę. Przemiły rumuński sprzedawca urzekł nas swoją polszczyzną. Jego „k**** m**” i „z*********” brzmiały jakby to był nasz rodak 🙂 . Dojechaliśmy do skrzyżowania z drogą 7A. Przed samym skrzyżowaniem należy uważać, gdyż droga asfaltowa nagle się kończy i wjeżdżamy na odcinek szutrowy.
UWAGA: Gdy wyjedziecie z szutru i będziecie na skrzyżowaniu z drogą 7A nie pomyślcie, że to koniec Transalpiny. Tak nie jest. Przed Wami zostało to co najlepsze.
Odcinek drogi od skrzyżowania z drogą 7A (ok. 1,5 km w prawo od wyjazdu z szutru) do miejscowości Novaci jest najpiękniejszym odcinkiem Transalpiny. Widoki, które mijamy zapierają dech w piersiach. Majestatyczne góry, potężna przełęcz, otwarta przestrzeń plus serpentyny. Czego chcieć więcej.
W miejscowości Ranca zawracamy, gdyż pogoda zaczęła się zmieniać. Zrobiło się chłodno, nachodziły ciemne chmury. Wracając – jeszcze raz to powtórzę – najpiękniejszym odcinkiem Transalpiny mogliśmy ponownie podziwiać jej wspaniały krajobraz, ale tym razem w trochę innym wydaniu.
W drodze powrotnej minęliśmy naszego kolegę, którego motocykl został uszkodzony. Jechał na Transalpinę. Oznaczało to, że usterka została naprawiona. Jak się później okazało, udało się to przy pomocy magicznej mikstury: sody oczyszczonej i kleju typu „Super Glue” 🙂 .
Dla mnie był to najlepszy dzień naszej wyprawy. Było wszystko. Piękne widoki, cudowny krajobraz oraz super zakręty. Dodatkowo wieczorem był grill i piwko. Żyć nie umierać.